Przed kilkoma miesiącami ukończyłem lekturę jednej z najlepszych powieści jakie dane mi było przeczytać - „Nadberezyńców” Floriana Czarnyszewicza. Jeśli można o książce powiedzieć, że autor pozostawił w niej odbicie swojej duszy to jest to bez wątpienia taki przypadek. Niech będzie, że zaczynam bardzo górnolotne, ja jednak właśnie tak to dzieło odebrałem. Tutaj nie ma sztuczności czy kabotynizmu, ale bezpretensjonalny i swojski opis rzeczywistości – wycinka dziejów w miejscu i czasie, widzianego przez pryzmat ludzi z krwi i kości, takimi jacy w istocie byli. Autor stopniowo pozwala nam zanurzyć się w świat, który choć bezpowrotnie odszedł, pozostał z nim na zawsze. Świat ten jest piękny, plastyczny, z łatwością można wczuć się w liczne nadzieje, troski, ale i pewien niepisany porządek wypływający ze wspólnej tożsamości, bo choć bohaterowie mierzyć muszą się z licznymi przeciwnościami – zarówno tymi codziennymi jak i związanymi z trudną historią i geografią – są świadomymi Polakami i katolikami, a ta przynależność przejawia się szeroko – nie tylko w dopuszczalnych w danym okresie manifestacjach, ale przede wszystkim w codziennym postępowaniu.

Nie jedna osoba zada sobie pytanie – a gdzie w ogóle jest ta Berezyna? Sam choć miałem w pamięci Bitwę nad Berezyną z 1812 r. musiałem sobie niektóre lokalizacje odświeżyć. Obecnie tereny, na których toczy się akcja można określić jako środkowo-wschodnią Białoruś. Odnajdziemy tam gęste lasy i rozlewiska wśród, których żyli i gospodarowali Polacy i Białorusini. Chutor Rogi, wieś Smolarnię, Wończę, Bobrujsk. Poznamy historie Bałaszewiczów, Kościka, Piotrowskiego, postacie o bardzo różnych – znakomicie sportretowanych – osobowościach, wszystkie jednak pełne męstwa. Nasi bohaterowie będą dorastać, uczyć się, rywalizować, zakochiwać. Zetkniemy się z dziką przyrodą, dawnymi zwyczajami, ale i mrożącymi krew w żyłach akcjami wywiadowczymi lub potyczkami z wrogiem niczym z Jamesa Bonda. Spotkamy również postacie historyczne jak gen. Józef Dowbor-Muśnicki czy biskup Zygmunt Łoziński. Otrzymany na konferencji LUL w Baranowie Sandomierskim obrazek z dumną podobizną tego ostatniego służył mi zresztą jako zakładka m.in., w Nadberezyńcach oraz we wspomnieniach Edwarda Woyniłłowicza. To ciekawe uczucie gdy spotyka się na kartach książki postać, którą od pewnego czasu regularnie się ogląda.

Nie chcę, by tekst ten zamienił się w rodzaj smutnego wycia za utraconymi ziemiami. W końcu to co nie udało się bolszewikom w 1920 r. stopniowo uzyskiwali w 1921 r. i 1939 r., a finalnie w 1945 r. Czy była na to rada? Nie podejmuję się odpowiedzi. Szkoda mi nie tyle ziem, co Nadberezyńców, którzy wierzyli we wspaniałą ideę i zostali srodze zawiedzeni. W ich czasach, depozytariuszami idei polskości byli już zupełnie inni ludzie, tymczasem oni, żyjący lata całe, niemal bez kontaktu z Królestwem nie uchwycili tego przeobrażenia, bo i nie mieli ku temu możliwości – byli zakonserwowani jak polski język u emigrantów w Brazylii. W odróżnieniu od sił, które dochodziły do głosu w Królestwie zło nazywali złem. Mówili: tak, tak, nie, nie. Mieli przy tym – jako zbiorowość – dość rozsądku, by podejmować walkę wtedy gdy dawała ona szansę na zwycięstwo.

Przenikający czytelnika realizm i nienarzucająca się narracja powodują, że Nadberezyńcy są powieścią szczególną – można przy lekturze ulec silnemu wzruszeniu i śmiać się do rozpuku, przeżywać razem z bohaterami wzniosłe uczucia, ale i poczuć złość czy przygnębienie. Przede wszystkim jednak można dowiedzieć się, że tam daleko na wschodzie żyli ludzie, którzy pomimo szykan gotowi byli do poświęceń, byle tylko przynależeć do Królestwa Polskiego i wiary katolickiej. Oni dobrze wiedzieli, że wobec otoczenia i uwarunkowań, w których przyszło im żyć jest to zupełnie inna jakość. Dziś żyjemy w Polsce, kościołów jest w bród, ale czy potrafimy to docenić?

Na koniec muszę wyrazić podziękowanie dla wydawnictwa „Klinika Języka” i Pana Gabriela Maciejewskiego, który wyszukuje takie zapomniane perełki i odsłania przed czytelnikami ich prawdziwą wartość. W tym zaś wypadku - wyśmienity wstęp i nawiązanie do „Tworzywa” Melchiora Wańkowicza zrobiły na mnie duże wrażenie i jeszcze mocniej wzmogły apetyt przed lekturą.